sobota, 14 września 2013

002. Wizja.

(Rozdział I)

- Nie będę wybierać- powiedział stanowczo Harry. -Bo już to zrobiłem. Już podjąłem decyzję. Idę sam.
Hermiona mruknęła coś niewyraźnie pod nosem, marszcząc brwi. Przez chwilę wyglądała, jakby miała zamiar podejść do Harry'ego i ostro mu wygarnąć, lecz ograniczyła się tylko dwóch, krótkich zdań.
- W porządku. Jeśli uważasz, że w pojedynkę dasz radę Sam-Wiesz-Komu i jego bandzie... nie będziemy cię zatrzymywać.
Ron popatrzył z wyrzutem na przyjaciela. To oni są zdeterminowani, by pójść z nim, walczyć przy jego boku, a on co? Zabrania im? Nie ma prawa!
- Stary, słuchaj...- zaczął, lecz Harry przerwał mu chłodno.
- To ty posłuchaj. Nie mam czasu na dyskusję z wami, więc byłoby miło jak byście wrócili do Nory i więcej o tym nie myśleli. Nie będę was narażać na niebezpieczeństwo, żeby było jasne- chłopak był wściekły. Już dawno pewnie minąłby dom Lovegoodów, już dawno wylądowałby w niedalekim lesie, tak jak to sobie zaplanował, ale nie. Dwójce Gryfonów zachciało się mu towarzyszyć. -To nie jest zabawa. Stamtąd dokąd zmierzam, nie ma powrotu. Po prostu nie ma. To jest pewna śmierć, rozumiecie?!
Nie odpowiedzieli. Czuł, że atmosfera jeszcze bardziej zgęstniała, od momentu, gdy go zaczepili. Rzucił im lodowate spojrzenie, bełkocząc coś na pożegnanie. Postał jeszcze ze dwie sekundy, po czym postawił kilka kroków w kierunku bramy. Miał właśnie przekroczyć barierę, chroniącą dom Weasleyów przed Mugolami, gdy poczuł piekący ból blizny.
Nie możesz się zatrzymać. Nie możesz. 
Nawet nie zasyczał, choć miał na to wielką ochotą. Nie potarł czoła, choć już nie wytrzymywał. Ruszył śmiało dalej, lecz tym razem do piekącego bólu dołączył rozmazany obraz. Wszystko dwoiło się w jego oczach, tracąc kontury. Jakby zgubił okulary. Dla pewności podniósł rękę do twarzy, lecz jego palce napotkały szkła.
Nie możesz dać po sobie poznać, że coś nie gra. Nie możesz.
Zamiast jednego kurnika, widział dwa, zresztą niezbyt wyraźnie.
-Harry, wszystko w porządku?- usłyszał jakby z daleka damski głos, choć był pewien, że dzieli go od przyjaciół nie więcej jak dwa, trzy metry. -HARRY!
Z każdą sekundą tracił równowagę, z każdą sekundą co raz mniej widział. Tylko ciemność.

- Co z Potterem?
Łysy, beznosy mężczyzna, zwrócił się do swego sługi. Sługa odgarnął włosy z czoła i westchnął.
- W siedzibie Zakonu. Wczoraj go odbili- odparł spokojnie, choć donośnie, starannie dobierając słowa. 
Czarny Pan wstał, okrążając powoli stół. W końcu zatrzymał się przy jego krześle, pochylił się nad nim. 
Poczuł dziwne zimno, bijące od niego.
- Gdzie jest chłopak?!- wysyczał gniewnie Voldemort, wprost do ucha swego sługi.

Światłość. Upragniona światłość. Otworzył oczy, lecz szybko ją zakrył dłonią, oślepiony jesiennymi promieniami słońca.
- Kamień z serca... - rudzielec odetchnęła z ulgą. - Jak się czujesz?
- W porządku... ile leżałem?- spytał Harry, przyzwyczajając swój wzrok do jasności.
- Trzy minuty...- odpowiedział rudy.
- Trzy DŁUGIE minuty- podkreśliła klęcząca nad Harrym Hermiona. -Co się stało?
Wybraniec zagryzł dolną wargę. Nie miał najmniejszej ochoty opowiadać o tym, co przed chwilą zobaczył. Wiedział jaka będzie ich reakcja. Znów zaczną swoja gadkę, że razem będzie łatwiej, sprawniej... tylko pytanie... co oni mogą o tym wiedzieć? To nie ich Dumbledore od małego przygotowywał do tej misji. To nie oni spędzali wlekące się w nieskończoność godziny w jego gabinecie, na zaglądaniu w przeszłość Voldemorta. To nie oni rozpaczliwie szukali ostatniej deski ratunku, to nie oni patrzyli bezradnie na spadającego w dół Dumbledore'a.
- Miałeś wizję, prawda?- dopytywała natarczywie brązowowłosa.
Zarechotał. To przecież było takie oczywiste.
- Nawet jeśli... i tak nigdzie nie idziecie...- burknął. -Zbyt wiele cennych minut zmarnowałem.- dodał, bardziej do siebie, niż do nich.
- Chyba nie zamierzasz w takim stanie gdziekolwiek iść!- obruszył się Ron, wyciągając swą długą, grubą rękę, by pomóc wstać okularnikowi.
- No... tak się składa, że właśnie zamierzam. I nic wam do tego!
Hermiona zachwiała się niebezpiecznie.
- CZYŚ TY ZWARIOWAŁ?!- ryknęła.
- Ciszej, Hermiono...- zmieszany Ron, złapał za ramię dziewczynę. - Obudzisz moją mamę...
- I BARDZO DOBRZE! MOŻE ONA WYTŁUMACZY PANU MĄDRALIŃSKIEMU, ŻE TO NIE JEST TYLKO JEGO BITWA, ŻE NIE TYLKO ON STRACIŁ RODZICÓW...
Harry już otworzył usta, by odpowiedzieć, lecz gdy usłyszał ostatnie zdanie, stanął jak wryty.
- Co to znaczy?- zapytał. - Że nie tylko ja straciłem rodziców...? O czym ty mówisz, Miona?!
Gryfonka przełknęła ślinę. Nie chciała nikomu o tym wspominać. Spojrzała chwilę na równie zdziwionego Rona i przemówiła, nadal drżąc ze złości:
- Otóż tak się składa, że... musiałam załatwić im... nazwijmy to... wakacje...
Chłopcy wybałuszyli oczy. Hermiona zabiła... nie, to niemożliwe...
Dziewczyna ciągnęła dalej, z każdym słowem smutniejąc.
- Tydzień przed moim przyjazdem tutaj... zobaczyłam w Proroku informacje o częstych napaściach w mojej okolicy. Wysłałam ich na Karaiby, do siostry ojca. Będą dobrze chronieni, ponieważ ciocia Pauline, również mugolaczka, jest głową  wydziału bezpieczeństwa czarodziejów w tamtym rejonie, wiec Knot na początku swojej pierwszej kadencji zapewnił jej ochronę, w postaci aurorów patrolujących dom. Co prawda tata myśli, że nazywa się Henry Thomas i trochę zbzikował... to skutek uboczny pewnego zaklęcia, które dla ich dobra, musiałam użyć... ale to nawet lepiej. Mama natomiast... mama... zachorowała... tak, to dobre określenie. - sprostowała.
Harry zamrugał kilkakrotnie, próbując sobie wszystko poukładać.
- Nic nie mówiłaś, że masz jakąś ciocię Pauline...- bąknął Ron.
- Bo to nie powód do dumy. Kiedy na Harry'ego trwała prasowa nagonka, uwierzyła w nią. Jawnie występowała przeciw Dumbledore'owi, nazywając go starym wariatem... do tej pory zresztą tak uważa, choć przecież umarł...- prychnęła z pogardą nastolatka, jakby samo wspomnienie o ciotce, wywoływało u niej odruchy wymiotne. -Natomiast musiałam jakoś zabezpieczyć rodziców... przeczuwałam, że nie wrócimy do Hogwartu w tym roku... uznałam więc, że jedynym wyjściem, by ich ochronić, jest wywiezienie ich tam...- wtrąciła szybko usprawiedliwiającym tonem.
-Nie musisz się tłumaczyć, Hermiono- oznajmił Harry. -Doskonale cię rozumiem. Pewnie sam na twoim miejscu bym tak postąpił.
- To jak, teraz pozwolisz nam iść ze sobą? - zapytała, z powrotem przywołując na swą delikatną twarzyczkę, zdeterminowanie.
- Chyba nie mam wyboru... chodźmy, nim ktoś zauważy, że nas nie ma. I tak się dziwę, że nikt nas nie usłyszał... odniosłem wrażenie, że zwykle wstają o świcie.
Ron podniósł swoją walizkę, transmutując ją w podręczny plecak.
- Hermiona mnie tego nauczyła - oświadczył zadowolony z siebie. - A wracając do tematu... wiesz, ostatnie dni bardzo ich wykończyły. Mama nafaszerowała się jakimiś eliksirami, by zasnąć, tata też... a Fred z George'em zwykle śpią do południa - tu wyszczerzył zęby. - Ginny tylko jest skowronkiem, ale ona to... wiesz... nim przypudruje nosek... nim wybierze sukienkę...
-Ronaldzie Weasley, to nie pora na żarty- skarciła go Hermiona. -Musimy już iść.

~*~
Tak, kolejny nudny, niefajny rozdział. Obiecuję natomiast, że następny będzie po stokroć ciekawszy...



Zamów Proroka Codziennego